Przeciwko wolnej amerykance suplementów diety w Polsce

suple-atakNajwyższa Izba Kontroli zrobiła nalot na suplementy diety. Czy rynek tych specyfików czeka w końcu kres liberalnej polityki?

Środowisko akademickie od dłuższego czasu w różny sposób sygnalizowało problematyczność suplementów diety i konieczność rozważenia zmian w kontroli jakości. Ustalenia i wnioski NIK nie były jakimkolwiek zaskoczeniem dla kogokolwiek, kto w ostatnich latach przyglądał się bliżej zalewającej polski rynek fali specyfików.

Przeprowadzona niedawno kontrola wykazała występowanie w niektórych suplementach substancji zakazanych (w tym pochodnych amfetaminy), mykotoksyn czy chorobotwórczych bakterii fekalnych. Raport NIK wskazuje na potrzebę zmian w prawie suplementów diety, a także sugeruje objęcie ich nadzorem przez Ministerstwo Zdrowia.

W świetle obowiązującego prawa suplementy diety są produktami spożywczymi, typem żywności. Za dopuszczenie danego preparatu do obrotu odpowiada Główny Inspektorat Sanitarny (GIS), który rejestruje produkt na podstawie zgłoszonej deklaracji. Badania potwierdzające bezpieczeństwo produktu i udowadniające jego prozdrowotne właściwości nie są wymagane i na ogól nie są w ogóle wykonywane. W świetle prawa suplement nie jest lekiem, nie podlega Nadzorowi Farmaceutycznemu, nie może być stosowany w celach terapeutycznych. Jego wprowadzenie na rynek jest banalnie proste, koszta niewielkie, stopień kontroli nikły.

Nic dziwnego, że Polska szybko stała się rajem dla producentów i dystrybutorów suplementów diety. Rynek tych produktów wciąż rozwija się niezwykle dynamicznie, jego wartość przekroczyła już 4 miliardy złotych, a liczba zarejestrowanych suplementów wynosi ponad 30 tysięcy. Tylko w poprzednim roku zgłoszono do GIS ponad 9 tysięcy nowych specyfików. Kupimy je niemal wszędzie – w aptece, supermarkecie, osiedlowym sklepiku czy na stacji benzynowej. Wielu Polaków uważa, że suplementy mogą zastąpić leki czy wręcz myli je z preparatami leczniczymi. Swoją cegiełkę do tego dokładają specjalnie konstruowane i wszechobecne reklamy.

Oczekiwania Polaków wobec suplementów diety są bardzo wywindowane. Chcemy, aby wzmacniały odporność, upiększały, ułatwiały trawienie, przyspieszały spadek masy ciała, poprawiały pamięć i koncentrację, redukowały stres, polepszały wzrok, wspomagały sen i zwiększały potencję. Jaka to piękna perspektywa – środki, przyjmowane o konkretnej porze dnia, miałyby rozwiązywać skomplikowane problemy życia. I jaka tania, prosta, niewymagająca większego wysiłku to perspektywa! Zarazem, eufemistycznie mówiąc, naiwna.

Zacznijmy od tego, że stosowanie mineralno-witaminowych suplementów nie ma sensu, jeżeli nie istnieją ku temu konkretne, kliniczne wskazania. Dla przykładu: jeżeli jesteśmy wegetarianami i nigdy nie badaliśmy sobie poziomu hemoglobiny, to regularne przyjmowanie suplementu żelaza może okazać się szkodliwe – przeładowane tym pierwiastki komórki wpadają w stan stresu oksydacyjnego. Jak się okazuje, przedobrzanie w suplementacji nie jest zjawiskiem rzadkim. Jak wykazano, istotny odsetek stosujących suplementy Polek przekraczało przynajmniej pięciokrotnie (sic!) zalecany poziom dziennego spożycia witaminy A, E, B6 i B12.

Nie dajmy się zwieść podanemu na opakowaniu wielu suplementów, zwłaszcza witamowo-mineralnych, procentowi, w jakim spożycie jednej tabletki pokrywa dziennie zapotrzebowanie na dany składnik. Po pierwsze, podane w tak skondensowanej formie zwyczajnie nie są w całości wchłaniane, a poza tym jedne składniki mogą blokować wchłanianie innych. I tak chociażby wysoka podaż wapnia hamuje absorpcję żelaza, wysokie dawki witaminy A zmniejszają wchłanianie witaminy D, a duże dawki cynku blokują przyswajanie magnezu. Wizje jednej wspaniałej tabletki odżywiającej cały organizm należy włożyć między bajki.

„Suplement diety nie może być stosowany jako substytut zróżnicowanej diety” – głosi prawda, do deklaracji której zmuszeni są producenci. Szkoda tylko, że deklaracja o składzie niektórych suplementów już niekoniecznie zawsze pokrywa się z rzeczywistością. Przeprowadzone badania wykazały, że większość dostępnych na polskim rynku suplementów selenu zawierała bądź znacząco niższą bądź wyższą zawartość tego pierwiastka, a w wielu dominowały jego gorzej absorbowane, nieorganiczne formy.

W dostępnych na rynku europejskim preparatach mających wspomagać odchudzanie znajdowano pochodne amfetaminy (np. metylowaną pochodną beta-fenyletyloaminy z jednoczesnym inhibitorem oksydazy monoaminowej, aby wspomagać jej wchłanianie w układzie pokarmowym), sibutraminę (wycofaną także z produktów leczniczych z powodu wywoływania termogenezy i zwiększania ryzyka zawału serca i udaru mózgu) czy dijodotyroninę, która swoim działaniem przypomina trójjodoryninę – hormon tarczycy. Nic więc dziwnego, że ze wszystkich typów suplementów to właśnie te, które mają odchudzać, są główną przyczyną hospitalizacji w Stanach Zjednoczonych.

Z kolei w wybranych suplementach dla sportowców wykrywano zakazane substancje anaboliczne i prohormonalne. Tylko naiwny uznałby, że ich obecność była dziełem przypadku.

Kolejna niepokojąca kwestia dotyczy zanieczyszczeń mogących występować w niektórych suplementach. Często dotyczy to specyfików opartych o naturalne składniki i w związku z tym intuicyjnie, choć mylnie kojarzonych z obligatoryjnie zdrowszymi. W składzie jednego z suplementów mającego zawierać zagęszczony sok z liści aloesu wykryto siarczek rtęci. W suplementach wykorzystujących mikroalgi (Spirulina, Chlorella) stwierdzono istotne ilości glinu, a preparaty oparte o biomasę sinic z gatunku Aphanizomenon flos aquae zanieczyszczone były hepatotoksycznymi mikrocystynami.

W Polsce brakuje wzorowanego na programie amerykańskiego Food and Drug Administration systemu zgłaszania skutków ubocznych związanych z przyjmowaniem suplementów diety. Jego powstanie mogłoby znacząco ułatwić identyfikację produktów wadliwych bądź wydzielić grupy, wśród których przyjmowanie danego typu suplementu mogłoby być niewskazane.

Głęboko wierzę, że wraz z kontrolą NIK przyjdzie czas na opamiętanie się i poważne zmiany w prawie, którym nadrzędnie musi przyświecać bezpieczeństwo konsumenta. I niech to się odbędzie nawet kosztem utraty części zysków – przynajmniej pozbędziemy się z rynku szemranych producentów.

Piotr Rzymski