Bobas lubi (?) wybór
Karmienie małych dzieci to temat, który potrafi rozpalić gorącą dyskusję, wzniecić spory i wywołać kontrowersje. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) zaleca, by przez pierwsze 6 miesięcy życia niemowlęta karmić wyłącznie piersią – mleko matki jest bowiem najlepszym, najbardziej wartościowym pokarmem, którego nie da się dokładnie odwzorować w mleku modyfikowanym. No ale co dalej?
Zgodnie z rekomendacjami WHO i UNICEF po sześciu miesiącach należy kontynuować karmienie piersią, ale wprowadzać do diety pokarmy stałe, zwiększając gradacyjnie ich ilość wraz z upływem czasu i spadkiem ryzyka zadławienia się. To okres, w którym rodzice, dziadkowie i inni członkowie rodziny często prześcigają się w sposobach na efektywne wykarmienie pociechy. Jedni stosują klasyczną metodę „za mamusię, za tatusia”, inni próbują zabawą nakłonić dziecko do zjedzenia większej ilości stałych pokarmów, są też i tacy, którzy stosują karmienie z zaskoczenia. „Popatrz, jaki samolot tam leci, o tam, tam…” – i bach, łyżka do buzi.
Oczywiście są dzieci, które – zwłaszcza na początku – jedzą wszystko. Są też niejadki, co często doprowadza do rozpaczy członków rodziny. „Przecież on/ona nic nie je!”. Niekiedy wprowadzenie tej jeszcze jednej, „naprawdę już ostatniej” łyżeczki do ust dziecka urasta do rangi największego wydarzenia dnia. Oczywiście dnia rodzica czy opiekuna, bo to on bezpośrednio stara się kontrolować proces karmienia. Decyduje o porze jedzenia, ilości zjadanego pokarmu, a nawet tempie, w którym jest podawany (niektórzy sprawiają wrażenie, jakby brali udział w jakichś wyścigach zgodnie z zasadą „skoro w końcu je, to trzeba to jak najszybciej wykorzystać”). Zaangażowanie rodzica w karmienie jest tak duże, że na ogół przez pewien okres nie jada on posiłków jednocześnie z dzieckiem. A szkoda, bo może wtedy miałby więcej cierpliwości w sobie? W końcu „kiedy w brzuchu pusto, w głowie groch z kapustą”…
Alternatywne podejście do karmienia dzieci zaproponowała w 2003 r. – najpierw w swojej pracy magisterskiej, a potem autorskiej książce – Gill Rapley, brytyjska położna. Nazwała je „Baby-Led Weaning” lub po prostu BLW, skrót, który zmyślnie rozwinięto po polsku jako „Bobas lubi wybór”. Na czym polega ta metoda? Otóż na rozwijaniu diety dziecka poprzez oferowanie mu, zamiast pokarmów w postaci papek, niewielkich kawałków jedzenia o stałej konsystencji (najlepiej takich, które łatwo chwycić w rączkę), różnorodnych kolorystycznie, najlepiej pochodzących z rodzinnego, wspólnie jedzonego posiłku. Mogą to być na przykład różyczki brokuła ugotowanego al dente lub kawałki innych warzyw, makaron w kształcie świderków lub pasków, ćwiartki jabłka, pieczywo i wiele innych.
BLW pozwala dziecku podejmować samodzielną decyzję o tym, co i ile zje, posługując się wyłącznie dłońmi. Jest to więc naturalna kontynuacja procesu karmienia piersią, podczas którego to również dziecko jest głównym sternikiem – reguluje czas, siłę ssania i ilość przyjmowanego mleka. Z założenia ma wspierać autonomiczność poprzez jedzenie w naturalny, radosny sposób i rozwijać umiejętności motoryczne, zwłaszcza sprawność manualną, poprzez uczenie się na błędach i naśladowanie rodziców. Rapley nie narzuca sztywnych ram, w których można wprowadzać BLW – zaleca raczej obserwowanie dzieci, które przecież zdolność samodzielnego przyjmowania posiłków stałych zyskiwać mogą w indywidualnym tempie. Dzieci często same zaczynają się interesować jedzeniem rodziców – jak wynika z badania przeprowadzonego wśród polskich matek to właśnie jest jedną z najczęstszych „energii wyzwalających” do wprowadzenia BLW.
W metodzie BLW zamiast dawać, proponuje się dziecku jedzenie, nie obiera się też za cel „pustego talerza”, zakładając, że dziecko wciąż potrafi regulować przyjmowanie pokarmu w zależności od swoich potrzeb, i że istotniejsze od tego, czy dziecko zje dużo, jest to, czy zje różnorodnie. BLW umożliwia również rodzicom jednoczesne jedzenie z dzieckiem – to bardzo ważny aspekt, zwłaszcza współcześnie, gdy coraz rzadziej mamy czas na rodzinne posiłki, a jak wynika z badań, mają one ochronny wpływ na rozwój psychospołeczny i wspierają zdrowsze wybory dietetyczne w późniejszym okresie życia. Jak wskazują polskie matki, BLW może mieć nawet pozytywny wpływ na zmiany nawyków żywieniowych również wśród rodziców – skoro jedzą oni to samo co dziecko, któremu przecież chcą zapewnić najlepszej jakości pożywienie, częściej eliminują z rodzinnych posiłków produkty wysłodzone, silnie solone czy wysoce przetworzone.
Nic więc dziwnego, że zainteresowanie tą metodą żywienia systematycznie rośnie. Należy jednak zaznaczyć, że nie jest ona obecnie rekomendowana przez jakąkolwiek instytucję żywieniową lub zdrowotną. Chociaż rodzice, w tym polskie matki, zauważają szereg korzyści z wprowadzania BLW takich jak wspieranie umiejętności psychomotorycznych, a nawet rozwoju mowy, to wiele z nich wymagałoby sprawdzenia na drodze obiektywnych badań naukowych. Dotychczas wykazano, że w porównaniu do konwencjonalnej metody karmienia łyżeczką BLW ma lepszy wpływ na regulację ilości zjadanego pokarmu, istotnie szybsze uczucie sytości u dziecka i mniejsze pragnienie jedzenia słodyczy. Nic więc dziwnego, że dzieci karmione BLW mają na ogół mniejszy wskaźnik masy ciała (BMI). A należy zaznaczyć, że otyłość dziecięca jest współcześnie globalnym problemem, który w wielu przypadkach prowadzi do poważnych konsekwencji zdrowotnych.
Oczywiście, BLW rodzi też wiele obaw. Wydaje się, że podawanie małemu, np. sześciomiesięcznemu, dziecku całych kawałków jedzenia zamiast zmiksowanych lub chociaż rozgniecionych zwiększa ryzyko zakrztuszenia czy nawet zadławienia się. Chociaż przeprowadzone dotychczas badania kliniczne wskazują, że ryzyko takich zdarzeń nie jest większe wśród dzieci karmionych BLW, to ponad połowa ankietowanych matek przyznaje, że ich dzieci zakrztusiły się przynajmniej raz, na ogół w pierwszych tygodniach stosowania tej metody. Najczęstszym winowajcą były kawałki jabłka, marchewki i brokułu, rzadziej chleba. Ankietowane przyznawały jednak, że żadne z tych zdarzeń nie było niebezpieczne dla zdrowia dziecka i postrzegały je raczej jako naturalny, kolejny krok w rozwoju umiejętności samodzielnego jedzenia swojej pociechy.
BLW rodzi też strach wystąpienia niedoborów żywieniowych – podzielany przez rodziców, pozostałych członków rodziny i niektórych specjalistów. Wstępne badania, wykonane na małej grupie dzieci, wykazały, że w porównaniu do karmienia metodą konwencjonalną BLW może prowadzić do niższej podaży żelaza, cynku i witaminy B12, choć podaż energetyczna kształtowała się na porównywalnym poziomie. Jak wykazano jednak niedawno, problemy te można skutecznie wyeliminować, jeżeli rodziców uwrażliwi się, by dobierali pokarmy bogate w żelazo (mięso lub wzbogacone w żelazo produkty zbożowe), podawali dziecku sery i awokado oraz urozmaicony zestaw warzyw i owoców. Problem tylko w tym, że według matek stosujących BLW w Polsce lekarze, położne i dietetycy nie odgrywali dla nich istotnej roli jako źródło informacji na ten temat, a jak wynika z naszych obserwacji – wielu z nich nigdy o BLW nie słyszało. To musi ulec zdecydowanej zmianie, bo rodzice mają pełne prawo dostępu do merytorycznych i wyważonych informacji na temat żywienia swojego dziecka.
Co o BLW sądzą matki, które zastosowały tę metodę u swoich dzieci? Są zachwycone – niemal wszystkie polecają ją innym rodzicom. Co prawda wiele z nich zauważało, że z BLW związany jest spory bałagan i częste pranie ubranek, a na początku wprowadzania konieczne bywa nawet mycie całego dziecka po posiłku. Z tymi problemami też do pewnego stopnia można sobie poradzić, np. rozkładając wokół krzesełka dziecka stare gazety albo folię i stosując śliniaki. Bardzo pomocny może okazać się też pies, który, jeśli mu pozwolimy, z przyjemnością zajmie się smakowitym bałaganem!
Rodziców chcących stosować BLW będzie z pewnością przybywać, również w Polsce. Liczba badań nad potencjalnymi skutkami tej metody żywienia będzie także rosła w siłę. Warto zatem zainteresowanych rodziców wspierać i umożliwić im dostęp do rzetelnej wiedzy, bo przecież „wszystkie dzieci nasze są”.
Komentarze
Przykład anegdotyczny z mojego dziecka mówi, że przynajmniej jeden bobas, lubiąc wybór, wybierał karmienie łyżeczką. Owszem, chętnie używał świeżo wyrżniętych siekaczy, żeby sobie zetrzeć kawałek jabłka czy oderwać kawałek manga, ale zysk kaloryczny z tego był przez kilka pierwszych miesięcy taki, że ze swojego 10 centyla spadłby zdecydowanie niżej. Branie w garść natomiast czegokolwiek o konsystencji nadającej się do gryzienia dziąsłami (mówimy o kilkumiesięcznych dzieciach mających co najwyżej siekacze) było świetną zabawą w zgniatanie, ale do gryzienia nie prowokowało (w odróżnieniu od materiałów twardszych, jak tektura czy plastik – do gryzienia najwyraźniej doskonałych). Rozumiem, że Gauss ma swoje prawa i w populacji znajdą się dzieci poniżej roku, które chętnie same łapią jedzenie i manipulują nim tak, że są w stanie sensownie uzupełnić mleko, więc nie neguję, że dla niektórych może to być niezła opcja. Jednak parę tysięcy lat ewolucji z podawaniem przeżutych przez dorosłych papek chyba jakoś się odcisnęło. Teraz papki przeżuwa maszyna i wsadza do słoika, ale idea ta sama. Owszem, po kolejnych paru miesiącach wyrosło więcej zębów, ręce nabrały więcej koordynacji i kolejne owoce, ciastka czy warzywa zaczęły bardziej znikać w jamie gębowej, ale to już zupełnie inny etap.