U progu globalnej zmiany. Cywilizacja 2.0

Żyjemy na małym, kosmicznym, zawieszonym w promieniach słonecznych pyłku. To nasz dom. Jedyne miejsce w rozszerzającym się nieustannie wszechświecie, na którym możemy cieszyć się życiem.

Nie jesteśmy już podążającymi za wodą i jedzeniem nomadami. Nauczyliśmy się uprawiać ziemię, hodować zwierzęta. Osiedliliśmy się, zbudowaliśmy cywilizację. Wynalazczość i chęć eksploracji pozwoliły nam dotknąć powierzchni Księżyca. Potrafimy przeciwstawić się epidemiom, ocalić dzieci przed śmiertelnymi chorobami. Posługujemy się inżynierią genetyczną, możemy edytować genom. Przy pomocy obliczeń matematycznych możemy przewidywać prawdopodobieństwo zdarzeń w przyszłości.

Jest nas na tym małym kosmicznym pyłku ponad 7 miliardów. Pofałdowana kora mózgowa pozwala nam, jak żadnemu innemu gatunkowi, podejmować się kolektywnej pracy na rzecz wspólnego dobra. Na rzecz środowiska, w którym każdy z nas tkwi niczym płód w łonie matki. Dzięki któremu oddycha, żywi się, przeżywa moc uniesień, cieszy się na widok potomstwa. A jednak nikt tak jak my, ludzie, nie potrafi w tak niszczycielski sposób środowiska tego zmieniać.

Czas zdać sobie z czegoś sprawę – my, ludzie, nie zniszczymy zamieszkiwanej przez nas planety. Możemy co najwyżej zniszczyć środowisko swojego życia. Wykluczyć się z równania homeostazy ekosystemu.

Wystarczająco dramatycznie?

Pomyślmy, jak mogłoby do tego dojść. Pewnie przewiną się nam obrazy dymiących kominów fabryk, atomowych grzybów, kłębiącego się w oceanach mikroplastiku. Raczej nie sceny rodem ze współczesnego rolnictwa.

To za sprawą naszego o nim wyobrażenia. Zwierzęta pasące się beztrosko na zielonych pagórkach, sady pełne dojrzałych owoców i ludzie – szczęśliwi, wiodący bliskie naturze życie. Zgadza się? Nie. Te obrazy wpojono nam tylko po to, byśmy nigdy nie musieli opuszczać strefy komfortu. Czas na zderzenie z rzeczywistością.

Rocznie na świecie hodujemy 70 miliardów zwierząt. Zdecydowana większość z nich przetrzymywana jest w warunkach przemysłowych. Obecnie w samej Polsce hodowanych jest 140 mln kur i kurczaków, ponad 5 mln krów i 11 mln świń. Dają nam mięso, jajka, mleko. W nowoczesnych, zautomatyzowanych dojarniach krowy są niemalże elementem technologicznej machiny. Maciory przez wiele tygodni trzyma się w małych klatkach, w których nie mogą się nawet obrócić. Młode prosięta odbiera się im do tuczenia po czterech tygodnia od urodzenia. Kury nioski, stłoczone na małych powierzchniach w ciemnych halach produkcyjnych, muszą mieć przycięte dzioby i pazury, by w warunkach silnego stresu nie okaleczały się i nie zadziobywały na śmierć.

Hodowla zwierząt „kosztuje” około 30 proc. powierzchni Ziemi, odpowiada w ponad 30 proc. za globalne zużycie wody i produkuje więcej gazów cieplarnianych (dwutlenku węgla, metanu i podtlenku azotu) niż wszystkie łącznie samochody, ciężarówki, pociągi, statki i samoloty na świecie razem wzięte. Przyczynia się w 30 proc. do globalnej utraty bioróżnorodności przyrodniczej. Ma ponad 70-proc. udział w całkowitej emisji amoniaku. Wiele z wielkoobszarowych upraw zakłada się tylko po to, by zaspokoić potrzeby żywieniowe hodowanych zwierząt – wyprodukowanie tylko kilograma wołowiny wymaga uzyskania przynajmniej 7 kg paszy. Hodowla zwierząt odpowiada za niemal 40 proc. z dwóch milionów ton pestycydów używanych corocznie w rolnictwie. Ma też istotny wpływ na postępujący wzrost nadwyżek wprowadzanego do ziemi azotu i fosforu – od lat 50. XX wieku odpowiednio o trzy i pięć razy. Niesie to dalekosiężne skutki, związane choćby z eutrofizacją i degradacją wód powierzchniowych.

Liczby te krzyczą niczym echo zabijanych w rzeźniach zwierząt.

Hodowla zwierząt dała nam żywieniową autonomię i z pewnością była jednym z motorów rozwoju cywilizacji. Czyż to nie paradoks, że to, co zostało powołane, by nas wyżywić, dziś zaciska coraz ciaśniej pętlę na naszym marzeniu o szczęśliwej przyszłości? Hodowla jest szkodliwym archaizmem. Jej właściwe miejsce czeka już w etnograficznym muzeum. Stoimy u progu poważnej decyzji.

Czyż nie brzmi to nierealnie?

Podobnie niemożliwie brzmiałaby dla mieszkańca Mezoameryki sprzed 10 tys. lat wizja wyhodowania kukurydzy z teozyntu – trawy produkującej 6 do 12 twardych ziaren o ziemniaczanym smaku. Mieszkaniec Mezopotamii zaniósłby się śmiechem na myśl, że potomkowie turów będą w przyszłości produkować pod nasze dyktando megalitry mleka i megatony mięsa. A jednak konsekwentnie sterowaną przez nas selekcją potrafiliśmy dostosować rzesze gatunków do pracy na naszą korzyść. Z biegiem czasu pomocne okazały się bardziej wymyślne techniki: kierowana mutageneza, transformacja genetyczna. Dziś możemy edytować pojedyncze geny przy pomocy CRISPR/Cas9. Od tysięcy lat zmienialiśmy oblicze rolnictwa. Przed nami po prostu kolejny krok do zrobienia.

Wegetarian jest coraz więcej. W Stanach Zjednoczonych to już 10 proc. całej populacji, a kolejne 5 proc. deklaruje chęć rezygnacji z mięsa w najbliższej przyszłości. Względy środowiskowe, tuż za zdrowotnymi, są tego najważniejszym powodem. Każda osoba, która przechodzi na weganizm, ogranicza emisję dwutlenku węgla o… 1,5 tony rocznie. O połowę więcej, niż gdyby użytkowanie zwykłego samochodu zamienić na hybrydową toyotę prius.

W Polsce wegetarianie to ok. dwóch proc. całej populacji. Jednak według danych Instytutu Badań Społecznych i Rynkowych niemal 60 proc. Polaków planuje przynajmniej częściowe ograniczenie spożycia mięsa. Osobiście znam wielu, którzy z wygody nie przechodzą na wegetarianizm. Bo prościej przygotować obiad czy na szybko coś przekąsić. I nie trzeba odpowiadać na problematyczne pytania czy zwykłe złośliwości. Ale wyobraźmy sobie, że środek ciężkości nagle znalazłby się w alternatywnej, wegetariańskiej strefie komfortu. Ilu ludzi skłonnych byłoby zaniechać jedzenia produktów odzwierzęcych w rzeczywistości dominacji roślinnych diet tylko po to, by uniknąć krzywych spojrzeń i zyskać więcej społecznej akceptacji? Możliwe, że po przekroczeniu pewnej krytycznej liczebności ustanowi się alternatywny stan stabilny, w którym strategia wegetarianizmu zacznie rozpowszechniać się z jeszcze większym rozmachem.

Byłoby jednak utopią sądzić, że tylko w ten sposób możemy zupełnie wyeliminować hodowlę zwierząt z naszej rzeczywistości. Potrzebne są również inne rozwiązania.

W 1931 roku Sir Winston Churchill zauważył, że „powinniśmy porzucić absurdalną hodowlę żywych kurczaków prowadzoną tylko po to, by zjeść skrzydełko czy pierś, na korzyść osobnej hodowli tych części w specjalnej pożywce”. Obecnie to już nie science fiction. Raczej science faction. W tym celu potrzebne jest wyizolowanie komórek macierzystych lub mioblastów i ich dalsza umiejętna hodowla w warunkach laboratoryjnych – na pożywkach umożliwiających różnicowanie się i proliferację, przy zastosowaniu jadalnych elementów rusztowania, tak by uzyskać trójwymiarową masę tkankową. Teoretycznie możliwe jest, by z raz przeprowadzonej izolacji prowadzić ciągłą produkcję mięsa. Według niektórych przewidywań z zaledwie dziesięciu komórek mięśniowych świni można byłoby w dwa miesiące, w optymalnych warunkach, uzyskać aż 50 tys. ton mięsa.

Pięć lat temu holenderski start-up Mosa Meat otrzymał pierwszego wołowego burgera z wyizolowanych kultur komórek tkanki mięśniowej, namnażanych w warunkach laboratoryjnych. Koszt całego przedsięwzięcia, którego zwieńczeniem było uroczyste usmażenie burgera w Londynie, zamknął się w granicach – bagatela – 250 tys. euro. Przy obecnej technologii, mimo braku powszechnej komercjalizacji, produkcja kilograma mięsa kosztuje już tylko 4 tys. euro. W 2016 roku firma Memphis Meats pochwaliła się pierwszymi kulkami wieprzowymi uzyskanymi techniką in vitro, rok później mięsem kurczaka i kaczki.

Zalety? Zredukowanie zużycia energii o 45 proc., emisji gazów cieplarnianych o 96 proc. i zapotrzebowania na ziemię o 98 proc. Kontrolowane warunki hodowli, możliwość standaryzacji jakości, zmniejszenie użycia antybiotyków i hormonów wzrostu. Brak cierpienia zwierząt. W miejsce ciągnących się po horyzont upraw roślin na paszę będziemy mogli zasadzić drzewa, zwiększyć bioróżnorodność. Nie dziwne, że koncepcja mięsa uzyskanego techniką in vitro przekonuje coraz większą rzeszę ludzi. Już dziś chce je regularnie jeść jedna trzecia amerykańskiego społeczeństwa.

Rosnący wzrost zainteresowania mięsem pozyskiwanym in vitro i rozwój badań prowadzonych w zakresie jego produkcji znacznie obniżą koszty, tak by docelowo dla przedstawicieli klasy średniej było produktem tanim. Lobby hodowców zwierząt już wie, że mięso in vitro może wysłać ich do muzeum etnograficznego. Amerykańskie Towarzystwo Hodowców Bydła złożyło właśnie wniosek do Departamentu Rolnictwa (USDA), domagając się, by za mięso uznawać tylko to, co uzyskano z urodzonych, wykarmionych i zabitych zwierząt. Mięso wyprodukowane in vitro wymagałoby wtenczas stworzenia osobnych regulacji, być może utrudniających proces wprowadzania produktu na rynek. Spodziewa się tego Mark Post, szef naukowy Mosa Meat, i uważa, że problemy natury prawnej mogą wydłużyć komercjalizację mięsa in vitro o dobre kilka lat. Według przedstawicieli Memphis Meat stanie się to możliwe w 2021 roku. Z kolei Josh Tetrick z Just optymistycznie twierdzi, że pierwsze drobiowe nuggetsy, kiełbasy i pasztety trafią do amerykańskich i azjatyckich restauracji już pod koniec 2018 roku.

Być może globalna transformacja metody pozyskiwania mięsa z hodowli zwierząt na produkcję in vitro wymaga więcej niż jednego pokolenia, może potrzebuje stu lub dwustu lat. To przecież niewiele. W skali historii Ziemi to zaledwie mrugnięcie okiem.

Już teraz dostępne jest zupełnie inne rozwiązanie. I nie bójcie się – nie mówię o burgerach z łubinu albo kalafiora. Te nie zaspokoją gustów osób, które po prostu lubią smak mięsa. Wyzwaniu temu może jednak sprostać Impossible Burger. Nad jego powstaniem pracował w kalifornijskiej firmie Impossible Foods zespół naukowców: biotechnologów, biochemików, analityków chemicznych i technologów żywności.

Choć w swoim składzie nie posiada ani grama mięsa, Impossible Burger wygląda, smaży się i smakuje tak samo jak wołowy. To głównie za sprawą leghemoglobiny, roślinnego białka produkowanego naturalnie przez roślinny motylkowe, a na potrzeby produkcji burgera – przez zmodyfikowane genetycznie drożdże. W porównaniu z produkcją mięsa wołowego uzyskanie Impossible Burger wymaga o 95 proc. mniejszego areału ziemi, zużywa o 74 proc. mniej wody, produkuje o 87 proc. mniej gazów cieplarnianych, nie wymaga stosowania antybiotyków i hormonów wzrostu. Pierwsza wielkoskalowa fabryka Impossible Foods, uruchomiona pod koniec 2017 roku, pozwala na produkcję 450 tys. kg burgerów miesięcznie. Projekt wspiera finansowo m.in. Google Venture czy Fundacja Gatesów.

Już w tym roku na amerykański rynek może trafić mleko Perfect Day, którego kluczowym składnikiem są krowie białka produkowane przez genetycznie zmodyfikowane drożdże. Suplementowane tłuszczem pochodzenia roślinnego i mieszanką mineralno-witaminową, ma smakować identycznie jak krowie, nie zawierać laktozy ani pozostałości leków stosowanych u bydła, być mniej alergenne, nie wymagać przechowywania w warunkach chłodniczych i cechować się ustandaryzowaną wartością odżywczą. W porównaniu z mlekiem pozyskanym od krowy produkcja Perfect Day zużywać ma o 98 proc. mniej wody i o 65 proc. mniej energii, o 91 proc. mniej przestrzeni oraz emitować o 84 proc. mniej dwutlenku węgla.

Te, jednostkowe na razie, produkty nie zbawią oczywiście świata. Są to po prostu pierwsze, bardzo potrzebne kroki ku zmianom, ku lepszej przyszłości. Firma Impossible Foods obecnie pracuje nad wprowadzeniem na rynek kolejnych produktów: odpowiedników rybiego, wieprzowego i drobiowego mięsa.

Jeżeli dziś zadbamy o karmiącą nas środowiskową pępowinę, być może wystarczy nam czasu i sił by rozwiązać inne problemy.

„Nasza przyszłość należy do nauki oraz tych, którzy są jej przyjaciółmi”.

Jesteś (zostaniesz) jej przyjacielem?