Alkohol, dopalacze, samobójcy i… grzybiarze

Zdarzyło nam się pisać już na blogu o zatruciach, toksynach i uzależnieniach. Teraz jednak nadarzyła się nam (i naszym Czytelnikom!) nie lada gratka. Rozmowa prosto z „pola bitwy” z toksykologiem klinicznym z krwi i kości, doktor nauk medycznych Dorotą Klimaszyk.

Toksykologia kliniczna to trudna specjalność medyczna. Wymaga wcześniejszego ukończenia interny, obcowania z pacjentami różnej maści, często trudnymi, radzenia sobie z silnym stresem. Na tle innych specjalności nie wiąże się z zarabianiem dużych pieniędzy, a pacjenci częściej kierują do lekarza słowa powszechnie uznawane za obelżywe niż „proszę” czy „dziękuję”. Wreszcie społeczna świadomość wagi tego zawodu jest raczej niska. Nic dziwnego, że młodzi adepci medycyny rzadko stawiają na toksykologię. To zawód dla najwytrwalszych. Pozostaje oddać głos jednej z nich, dr n. med Dorocie Klimaszyk.

Czy lubi pani swoją pracę?
To nie jest praca, tylko „lekarska przygoda”. Są tu wszystkie elementy awanturniczego życia: interesujący ludzie, adrenalina, nagłe zwroty akcji i z reguły „happy end”. Toksykologia kliniczna jest jedną z tych specjalności lekarskich, które wyznaczają styl życia, da się ją wykonywać wyłącznie na ostrych dyżurach i jakoś tak się składa, że większość przypadków trafia się w nocy lub nad ranem.

To brzmi jak niezły rollercoaster.
Tę sytuację musi zaakceptować rodzina lekarza, którego nie ma przez dużą część roku w domu, a szczególnie brakuje go w święta i tzw. długie weekendy. Do tego pieniądze nie największe i prestiż taki sobie (np. w porównaniu z kardiologią czy neurochirurgią). Pacjenci raczej się nie chwalą pobytem u nas i nie piszą o nas w rubryce „polecany lekarz”.

No właśnie, toksykologia kliniczna jawi mi się jednak jako kawał ciężkiego chleba, a pani opowiada o niej z zaskakującym entuzjazmem…
Mnie do toksykologii przyciągnęła jej dynamika. Tu wszystko dzieje się szybko, a efekty moich działań widać od razu. Podczas szkoleń z toksykologii szczególnie często słyszałam jedno zdanie: „Kto ratuje jedno życie, jakby cały świat ratował”. Są to słowa z Talmudu, które kiedyś wydawały mi się patetyczne, ale z wiekiem podobają mi się coraz bardziej. Brzmię pewnie jak afektowana idealistka, ale naprawdę fajnie jest ratować ludzkie życie, a mnie się to zdarza co najmniej kilka razy w tygodniu.

To musi przynosić satysfakcję…
Satysfakcja z wykonanej roboty jest olbrzymia, a do tego jest możliwość wykonywania procedur intensywnej terapii, tj. intubacja, respiratoroterapia, zakładanie wkłuć do dużych żył i tętnic, hemodializoterapia, co osobiście uwielbiam. Niekiedy dokonujemy „cudów”, za sprawą niektórych odtrutek, i wtedy pacjent w stanie skrajnego zagrożenia życia, bez sprawnego oddechu i z ciężkimi zaburzeniami świadomości w ciągu kilku minut otwiera oczy i nawiązuje logiczny dialog. To nie zdarza się codziennie, ale jest niezwykle spektakularne.

Z drugiej strony dawka stresu w takiej pracy musi być dosyć duża. Jak sobie z nim radzicie?
Mamy naprawdę zgrany zespół lekarski i pielęgniarski, bez tego w ogólne nie da się wykonywać tej pracy. Bywa, że jedyną szansą odreagowania ciężkiego dyżuru jest obgadanie i obśmianie szczególnie stresujących momentów, robimy sobie „debrifingi”, tworzymy własną grupę wsparcia.

Kto jeszcze wchodzi w skład zespołu oddziału toksykologicznego?
Psychiatra i psycholog kliniczny. Nie wyobrażam sobie funkcjonowania bez nich. W początkach mojej pracy (koniec lat 90.) to, że kilka razy w tygodniu przychodzi do nas psychiatra, wydawało się egzotycznym, wydumanym luksusem, jak w amerykańskich filmach. Bywało, że pacjenci słysząc, że czeka ich rozmowa z psychiatrą, od razu widzieli się, jak to sami określali, w „domu wariatów”. Obecnie to standard, bez którego nie ma mowy o profesjonalnym oddziale toksykologii. Kiedyś to w większości na lekarzach spoczywał obowiązek trudnych rozmów z pacjentami i ich rodzinami, dziś pomaga nam w tym psycholog, obecny na co dzień w oddziale.

Jaki jest typowy profil pacjenta, który trafia na państwa oddział?
Nie ma jednego, typowego. Na naszym oddziale mamy kontakt ze wstrząsająco szeroką paletą ludzkiego nieszczęścia. Na ogół jednak odwiedzają nas alkoholicy, narkomani i samobójcy. Powiem nieprofesjonalnie, że niekiedy decyzja o odebraniu sobie życia podejmowana przez naszych pacjentów wydaje się niemal racjonalna. Większość naszych chorych ma bardzo skomplikowaną sytuację życiową, rodzinną. Szczególnie smutne są przypadki ofiar przemocy seksualnej, fizycznej i psychicznej, trwającej latami w rodzinnym domu.

Ciężki kaliber…
W pamięć wryła mi się 17-latka, która podjęła próbę samobójczą po latach cierpienia i walki z głosami, które słyszała w swojej głowie. Początkowo myśleliśmy, że to choroba psychiczna, dopiero po konsultacji psychologicznej i psychiatrycznej okazało się, że u dziewczyny odezwała się latami skrywana trauma wielokrotnego gwałtu, którego doświadczyła w wieku 6 lat. Sprawcą był jej starszy brat, a rzecz działa się w tzw. dobrym domu. Przewlekły stres pourazowy i brak pomocy popychają naszych pacjentów w stronę uzależnień, pogarszających dodatkowo ich i tak bardzo trudną sytuację życiową. Zatrucia intencjonalne (czyli podejmowane celowo) dotyczą osób w różnym wieku, od nastolatków po wiek podeszły (nawet w okolicy 90. roku życia). Część z tych przypadków to tzw. wołanie o pomoc do otoczenia, a niekiedy manipulacja w celu uzyskania odpowiedniego efektu psychologicznego.

Zatem waszym typowym pacjentem wcale nie jest, jak się niektórym wydaje, bezdomny mężczyzna po czterdziestce, zatopiony w nałogu alkoholowym.
Takie wyobrażenie o oddziale toksykologicznym mogłoby być właściwe jakieś 30 lat temu. Obecnie, za sprawą tzw. dopalaczy, wiek przyjmowanych pacjentów istotnie się obniżył i choć z zasady leczymy osoby dorosłe, to nierzadko przyjmujemy nastolatki, zwłaszcza te wymagające specyficznego leczenia toksykologicznego. Tych przypadków jest coraz więcej i gdybyśmy się zgodzili, to trafiałyby do nas nawet 12-latki. Oprócz zatruć intencjonalnych, w tym samobójczych, zdarzają się zatrucia przypadkowe, sezonowe i, jak wcześniej wspomniałam, zatrucia narkotykami (głównie tzw. dopalaczami), których szczyt przypada z reguły na miesiące wakacyjne. To dość ciekawe, zważywszy że pacjenci nimi zatruci niekoniecznie są uczniami, często to osoby już mocno dojrzałe.

Ale są to przecież również osoby młode…
Dzieci i młodzież, które niestety mają dziś łatwy dostęp do dopalaczy, są grupą pacjentów szczególnie zagrożonych śmiertelnymi powikłaniami ich zażywania. Przykładem głośny w ostatnich dniach przypadek zgonu 14-letniej dziewczynki, która była zresztą konsultowana w naszym ośrodku. Młodzi ludzie biorący takie środki w celach „rekreacyjnych”, najczęściej podczas imprez towarzyskich, poczęstowani przez kolegów, nie zastanawiają się nad ryzykiem, skuszeni obietnicą przyjemnych doznań. Istotne jest także zdobycie akceptacji rówieśników. Nie myślą wtedy, że dla poklasku wprowadzają do organizmu nieznaną w gruncie rzeczy substancję. Ani użytkownik, ani jego diler, a w końcu nawet my jako toksykolodzy nie wiemy, co zawiera konkretny preparat, nawet jeżeli jego działanie i skład jest deklarowany przez sprzedawcę.

W moich licealnych czasach sprawa była nieskomplikowana: marihuanę paliło się dosyć powszechnie, amfetamina była raczej łatwo dostępna, tabletki extazy były tanie, kokaina była dla bogaczy, a heroina dla „ćpunów”.
Rzeczywiście, kiedyś dostęp do narkotyków był dużo trudniejszy niż dziś. Oczywiście zawsze znajdą się osoby, które „szukają mocnych wrażeń”, i również w tamtych czasach potrafiły zdobyć niemal każdą wówczas znaną substancję psychoaktywną. Jak wspominają moi starsi koledzy, do lat 90. znali wszystkich narkomanów z miasta z imienia i nazwiska. Byli to tak zwani opiatowcy, wstrzykujący sobie dożylnie „polską heroinę”, inaczej „kompot makowy” (czyli wywar alkaloidów opiatowych) ze słomy makowej. Ze względu na brak sprzętu jednorazowego pacjenci mieli liczne powikłania wynikające z zakażeń i w większości ginęli w wyniku szybko postępującego wyniszczenia. Tak jak pan wspomniał, w latach 90. pojawiły się marihuana i narkotyki syntetyczne (tj. amfetamina i jej pochodne, LSD) i nagle okazało się, że narkomanem jest miły student medycyny, który przed egzaminami wspomaga się amfetaminą, czy schludny menedżer z korporacji, który bez kokainy nie jest w stanie dotrzymać terminów zleceń.

A pacjenci po paleniu marihuany byli w tamtych czasach częstym „klientem” oddziałów toksykologicznych?
Widywaliśmy mnóstwo pacjentów po kontakcie z marihuaną, ale właściwie żaden z nich nie wymagał hospitalizacji ze względów toksykologicznych. Zagrożenie życia wynikało u tych pacjentów z nieracjonalnego zachowania po narkotyku. Pamiętam młodego mężczyznę z ciężkim odmrożeniem stóp – po wielogodzinnym spacerze na boso w 20-stopniowym mrozie. Na wiadomość o tym, że grozi mu amputacja, pacjent zareagował łagodnym uśmiechem i odparł: „Skoro pani tak mówi, to nie będę się spierał”. Diagnostyka zatruć w tamtym czasie była stosunkowo prosta, bo symptomatologia była bardzo charakterystyczna i już podczas zbierania wywiadu i wstępnej oceny wzrokowej można było postawić wstępne rozpoznanie, które następnie potwierdzaliśmy wiarygodnymi badaniami toksykologicznymi. Tak było do 2008 r.

Co się wtedy dokładnie stało?
Świat zmienił się nieodwołalnie wraz z pojawieniem się „dopalaczy”. Do dziś nie mamy właściwie żadnej szansy na diagnostykę toksykologiczną, pacjenci nie wiedzą, co zażywają, a organy ścigania ciągle walczą ze sprytem i pomysłowością dystrybutorów.

No tak, ale w 2010 r. Donald Tusk oświadczył, że „nie będzie litości dla tych, którzy życie młodych obiecujących ludzi chcą zamienić w piekło uzależnienia”. Czy ustawa przeciw dopalaczom okazała się skuteczna?
Po decyzji rządu premiera Tuska o zamknięciu sklepów z dopalaczami przez kilka miesięcy zapanował spokój i drastycznie spadła liczba ostrych zatruć tymi nowymi substancjami psychoaktywnymi. Ten ruch rządu przyniósł jedną ważną korzyść – do sklepów nie mogły już zaglądać m.in. dzieci, które wcześniej wchodziły tam po drodze ze szkoły. Wcześniej przez jakiś czas opinia publiczna nie do końca zdawała sobie sprawy, jak groźne są te „legalne” w końcu produkty (ich ówczesna angielska nazwa to „legal highs”). Niestety, po krótkim czasie użytkownicy odkryli „dobrodziejstwa internetu” i w oddziale znów zaczęły pojawiać się ofiary zatruć nowymi, ulepszonymi preparatami. Co ciekawe, jedną z pierwszych osób w tym okresie był mężczyzna, który sprowadził dopalacze w celu dokonania zatrucia samobójczego. Jego przypadek uświadomił nam, że można je otrzymać przesyłką pocztową z zagranicy.

Innymi słowy, dopalacze to problem aktualny?
Pamiętny i dramatyczny był lipiec 2015 r., kiedy doszło do gwałtownej eskalacji zatruć dopalaczami i do wszystkich ośrodków toksykologii, a także do wielu innych szpitali w Polsce, masowo trafili pacjenci ciężko zatruci słynnym „mocarzem”. Myśleliśmy, że było to zjawisko jednorazowe, a okazało się stałym trendem. Od tego czasu normą są codzienne przyjęcia takich pacjentów, niektórzy mają już u nas „złotą kartę klienta” i na koncie 20-30 pobytów szpitalnych. Niektórych obserwujemy od kilku lat i widzimy postępującą degradację psychiczną i osobowościową tych chorych. Próbujemy im pomóc, wysyłając na leczenie psychiatryczne i odwykowe, z którego często rezygnują ze względu na niemożność przetrwania długiego okresu dotkliwych objawów abstynencyjnych. Niekiedy tzw. objawy odstawienne, w tym psychoza, trwają tygodniami czy miesiącami i dopiero po przejściu przez ten etap można zacząć właściwie leczenie uzależnienia.

Powszechny dostęp do internetu otworzył kompletnie nowe, niekiedy niebezpieczne możliwości. Pamiętam, jak kiedyś z ciekawości postanowiłem sprawdzić, jak szybko uda mi się znaleźć domowy przepis na dezomorfinę przy pomocy wyszukiwarki. Okazało się to dziecinnie proste, pierwszy rekord odesłał mnie do opisu w języku polskim. Młodzi ludzie w łatwy sposób mogą zostać domorosłymi farmaceutami.
Straszne, że w wielu przypadkach do uzależnienia dochodzi po zaledwie kilkakrotnym zażyciu narkotyków, a problem w coraz powszechniejszy sposób dotyczy dzieci. To również one często szukają „domowych” sposobów na odurzenie się i znajdują w sieci porady i instrukcje.

Jak się domyślam, nie jest łatwo nadążyć za takim rozwojem spraw?
Normalną praktyką toksykologa klinicznego jest czytanie stron i forów internetowych, na których internauci wymieniają się doświadczeniami i sposobami narkotyzowania się. Obecnie właściwie nie da się być „na czasie”, bo oficjalne komunikaty czy opracowania naukowe są publikowane ze znacznym opóźnieniem. Nierzadko to nas, lekarzy, pacjent uświadamiał o sposobach produkcji „autorskich” koktajli odurzających lub o możliwości zdobycia tanich półproduktów w miejscach takich jak warsztat samochodowy czy sklep z artykułami gospodarstwa domowego.

Jak ostatnio pisała na naszym blogu Joanna Budzulak, Polacy spożywają sporo alkoholu. Prawo i Sprawiedliwość przygotowało projekt ustawy, który ma ograniczyć liczbę sklepów monopolowych, planuje się też możliwość ograniczania czasu sprzedaży napojów wyskokowych. Czy dzięki takim rozwiązaniom można ograniczyć problem alkoholizmu?
Alkoholizm i przyzwolenie na picie alkoholu jest polskim problemem społecznym od zawsze. Obecnie wolny i powszechny dostęp do napojów alkoholowych mają wszyscy, nawet dzieci i młodzież, mimo obowiązujących zakazów. Pamiętam czasy, kiedy sklepy monopolowe w nocy były zamknięte lub był jeden „dyżurny” na całe miasto. Zastanawiam się nad celowością sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych, ale szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, czy restrykcje nie obrócą się przeciwko nam. Obawiam się „reakcji rynkowej” i powstania nielegalnych punktów sprzedaży (tzw. melin i ryneczków) z alkoholami nieznanego pochodzenia, które mogą spowodować śmiertelne zagrożenie dla użytkowników.

No tak, słynna prohibicja spożycia alkoholu w USA w XX w. przeniosła go przecież poza granicę prawa, jego konsumpcja ostatecznie wzrosła, a kultura picia niebezpiecznie zmierzała w kierunku upijania się do nieprzytomności. Jakie zatem rozwiązania byłyby lepsze w miejsce tworzenia kultu „zakazanego owocu”?
Wydaje mi się, że tak jak z innymi poważnymi problemami, zakazy mogą być skuteczne w dość wąskim zakresie, a główny nacisk trzeba położyć na edukację, zwłaszcza na walkę z powszechnym przyzwoleniem na picie lekkich napojów alkoholowych, takich jak wino czy piwo. Powinna ona objąć nie tylko młodzież i dzieci, ale także ich rodziców i opiekunów, bo ja sama nieraz spotkałam się z reakcją osób dorosłych w stylu: „dobrze, że to tylko alkohol” albo „chłopak to musi umieć wypić”. Podejrzewam, że w takich rodzinach problem uzależnień może nie dotyczyć tylko nastolatków.

Kultowy jest już wśród nas, toksykologów, wywiad lekarski, kiedy to po zapytaniu ewidentnie pijanego pacjenta, jaki pił alkohol, ten odpowiada, że alkoholu nie pił, to było tylko piwo. Ważne są też pytania o tzw. model picia, jak często, w jakich sytuacjach i jak długo. Zdarzało się, że owszem, pacjent pił 2-3 razy w roku, ale za każdym razem przez kilka tygodni, w tzw. ciągach picia.

Ostatnio na blogu nasza koleżanka pisała o amigdalinie. Czy w waszej klinice zdarzały się przypadki zatruć po jej spożyciu?
Z ostrym przedawkowaniem amigdaliny miałam do czynienia w przypadku dwóch pań, które kupiły sobie w tzw. sklepie ze zdrową żywnością gorzkie migdały. Potraktowały je jako przekąskę i dopiero po zjedzeniu całej paczki z przerażeniem odkryły, że na opakowaniu umieszczono ostrzeżenie o ryzyku zatrucia przy spożyciu powyżej kilku migdałów na dobę. Na szczęście trafiły do nas w miarę szybko po spożyciu i dzięki wykonaniu płukania żołądka nie doszło do poważnych objawów. Po przeliczeniu ilości spożytej przez panie amigdaliny przypadającej na masę ciała okazało się, że każda z pań istotnie przekroczyła dawkę potencjalnie śmiertelną.

Mimo to amigdalinę można bez problemu kupić, a jak wynika z rejestru GIS, w toku rozpatrywania są kolejne preparaty, w skład których ona wchodzi. Czy możemy jeszcze raz przypomnieć naszym czytelnikom, dlaczego amigdalina jest niebezpieczna?
Amigdalina, nazywana przez jej zwolenników witaminą B17, uważana za cudowny lek przeciwrakowy, sama w sobie nie jest trująca. Jest to tzw. glikozyd cyjanogenny, który podczas przemian enzymatycznych w przewodzie pokarmowym uwalnia cyjanki. U osób dorosłych toksyczne ilości cyjanków, wymagające stosowania antidotum, powstają po spożyciu kilkudziesięciu migdałów, u dzieci już po kilku. Mimo braku dowodów naukowych na skuteczność tego typu terapii w leczeniu nowotworów są one reklamowane, głównie w internecie, na stronach, co do których profesjonalizmu mam poważne zastrzeżenia. Niestety, również niektórzy lekarze biorą udział w tego typu procederze, polecając pacjentom nieskuteczne, a często i szkodliwe „leczenie ostatniej szansy”.

W Stanach Zjednoczonych odnotowuje się systematyczny wzrost przyjęć z powodu zatruć suplementami diety.
Sytuacje jak ta wspomniana powyżej zdarzają się rzadko, ale jestem przekonana, że nadużywanie suplementów diety jest przyczyną wielu poważnych zaburzeń. Są one po prostu poza oficjalną obserwacją, a skutki zdrowotne są mocno niedoszacowane. Sami pacjenci też miewają przekonanie, że wszystko spoza „mainstreamowej” medycyny jest bardziej skuteczne, bo naturalne. Kupują więc różne specyfiki wzmacniające czy oczyszczające celem tzw. detoksykacji z wszechobecnej chemii.

A jakiś konkretny przykład?
Nie dalej niż kilka dni temu na nocnym dyżurze zgłosiła się do mnie młoda kobieta z preparatem „ogólnie oczyszczającym i wzmacniającym”, który kupiła od przypadkowego mężczyzny na giełdzie odzieżowej. Po kilku tygodniach stosowania wiązała z jego stosowaniem różnorakie obawy zdrowotne. Preparat był opisany w języku włoskim, środek nie jest dopuszczony do obrotu w Polsce. Dodatkowo wstrząsający był fakt, że pani pobierała ten preparat w formie zastrzyków dożylnych, a na pytanie, kto jej go podaje, odparła, że „jakaś pielęgniarka z internetu”.

To faktycznie wstrząsające, że ktoś mógł postrzegać taki preparat i sposób jego podania za bezpieczny…
Z mojego doświadczenia wynika, że osoby przekonane o skuteczności suplementów i leków naturalnych są jednocześnie przekonane o toksyczności szczepionek i plomb amalgamatowych, chętnie za to poddadzą się odrobaczaniu i szeroko pojętej detoksykacji, nawet przy użyciu środków uważanych oficjalnie za niebezpieczne. Preparaty nielegalne i fałszywe suplementy diety kupowane z podejrzanych źródeł należy traktować jak potencjalne trucizny. Mamy na to dowody w formie serii badań i obserwacji prowadzonych przez toksykologów sądowych i doświadczalnych czy pracowni antydopingowych. Wiemy, że w wielu produktach obecne są dodatki niedeklarowane przez sprzedawcę, przykładem nielegalne „odżywki i witaminy”, w których wykrywano m.in. sterydy anaboliczne.

Na naszym blogu proponowaliśmy kilka sposobów na ograniczanie pojawiania się na polskim rynku suplementów diety wątpliwej jakości, jak i też wzrostu konsumenckiej świadomości. Są jednak tacy, którzy najchętniej zdelegalizowaliby cały rynek suplementów diety.
Jestem przeciwnikiem bezwzględnych zakazów i surowego ograniczania dostępu do wszystkich suplementów, z których wiele to uznane preparaty medyczne. Bardzo prosimy pacjentów o zdrowy rozsądek i czytanie ulotek. To, że preparat dostępny jest bez recepty, nie oznacza przyzwolenia na zażycie 50 tabletek dziennie tylko dlatego, że tyle znajduje się w opakowaniu. Inna rzecz, że wielu z naszych pacjentów trafia do oddziału, świadomie przekraczając dawkowanie, wbrew ostrzeżeniom producenta. Dokonują tego zarówno w celu osiągnięcia efektu psychoaktywnego (m.in. słynne preparaty przeciwkaszlowe), jak i w celach samobójczych.

Czy toksykologia kliniczna to wyłącznie samobójstwa, narkotyki i alkohol?
Nie. Kolejną specyficzną grupą zatruć są chociażby tzw. zatrucia sezonowe. W miesiącach zimnych (głownie jesień, zima i wczesna wiosna) znacząco rośnie liczba zatruć tlenkiem węgla, a w okresie grzybobrania zgłaszają się pacjenci z objawami nieżytu żołądkowo-jelitowego. Wiosną i latem częściej trafiają pacjenci po ukąszeniu przez żmiję zygzakowatą – ten rok był w naszym oddziale rekordowy, bo mieliśmy cztery takie przypadki.

O grzybach, ich zbieraniu i jedzeniu pisaliśmy w innych blogowych wpisach i rozmawialiśmy z prof. Markiem Siwulskim. Czy zatrucia grzybami to faktycznie problem w Polsce czy raczej medialny mit?
Grzybobranie to nasz „narodowy sport”. Jesienią chcemy zbierać grzyby i mieć na talerzu własnoręcznie zebrane okazy. To pragnienie bywa tak silne, że przewyższa racjonalny lęk przed zebraniem grzybów toksycznych. Porzekadło mówi, że wszystkie grzyby są jadalne, lecz niektóre tylko jeden raz. Do naszego oddziału trafia ta grupa pacjentów, która najpierw zjada nieznane sobie grzyby, a dopiero później zaczyna zastanawiać się, czy nie były one jednak trujące. Jedną z takich pacjentek była starsza pani, która na ulicy poprosiła nieznanego mężczyznę, idącego z koszem pełnym grzybów, o poczęstowanie jednym z nich. W chwili zjedzenia była pewna, że rozpoznała w nim czubajkę kanię (tzw. sowę), ale po wystąpieniu dolegliwości pewność ta minęła i pani trafiła do naszego oddziału. Bywało, że niektórzy grzybiarze chcieli skosztować zbioru już od razu na miejscu i spożywali je na surowo. Zdarza się też, że po zjedzeniu grzybów z niepewnego źródła, nawet jeśli nie wystąpią jeszcze żadne objawy, pacjenci zaczynają się niepokoić i rozpoczyna się rozpaczliwy wyścig z czasem. Przynoszą nam wówczas pozostałości potrawy w różnej formie (czasem są to wymiociny lub kawałki przeżutego grzyba), których my nie jesteśmy w stanie rozpoznać. Od razu dodam, że w razie niepewności grzyby można identyfikować przed zjedzeniem w tzw. pracowniach grzyboznawczych, funkcjonujących przy stacjach sanitarno-epidemiologicznych.

Jakie mogą być skutki pomyłki przy grzybobraniu?
Część pacjentów uważa się za doświadczonych grzybiarzy i dziwi ich wystąpienie ostrych dolegliwości żołądkowo-jelitowych po grzybach, które uznają za całkowicie bezpieczne. Niestety bywało i tak, że u tych „znawców” rozwijało się ciężkie zatrucie, a niekiedy dochodziło do zgonu. Pamiętam wszystkie zgony za mojej kadencji, bo to wyjątkowo dramatyczna i frustrująca dla lekarza sytuacja – śmierć z łakomstwa. Od razu przychodzi mi na myśl dramatycznych przypadek sprzed lat, kiedy to starsza pani, wieloletnia zbieraczka grzybów, poczęstowała nimi swoją ukochaną wnuczkę. Obie miały typowe cechy zatrucia muchomorem sromotnikowym, ale dziecko go nie przeżyło.

Oczywiście nasilone dolegliwości pokarmowe mogą wystąpić także po grzybach jadalnych. Generalnie grzyby są ciężkostrawne i mogą stanowić wyzwanie nawet dla osób, które nigdy wcześniej nie doświadczyły tego typu problemów. Z reguły objawy nieżytu pokarmowego pojawiają się dość szybko po spożyciu potrawy, najczęściej 2-3 godziny później. Toksykologów niepokoją te sytuacje, kiedy po stosunkowo długim czasie (minimum 6-8, a niekiedy nawet 12-16 godzinach) od spożycia grzybów blaszkowych, uzyskanych z niepewnego źródła (czyli wszystkich poza oficjalnymi punktami handlowymi), pacjent doświadcza dramatycznych dolegliwości z przewodu pokarmowego. Jeśli u wszystkich osób, które jadły wspólnie tę samą, podejrzaną potrawę, wystąpią ciężkie, kurczowe bóle brzucha, z gwałtowną, wielogodzinną biegunką i wymiotami (woda „leci z góry i dołu”), to zatrucie muchomorem sromotnikowym jest niemal pewne. Jednym z najgorszych powikłań jest piorunująca niewydolność wątroby.

Czy dużo jest przypadków zatruć tym właśnie gatunkiem?
Od 2000 r. regularnie zgłaszamy biorców do przeszczepu wątroby i zdecydowana większość z nich to pacjenci po zatruciu muchomorem sromotnikowym. Pierwszy taki przypadek trafił się na moim dyżurze jeszcze za czasów Kas Chorych. Trzyosobowa rodzina, źle sytuowana materialnie, jadła zebrane przez siebie grzyby jako uzupełnienie skromnej diety. Wszyscy wymagali ratunku w formie przeszczepu, ale przeżyły tylko dwie osoby, w tym 14-letni chłopak, który stał się jednym z najmłodszych rencistów w Polsce. Cieszyliśmy się, że przyczyniliśmy się do uratowania im życia, ale było nam przykro, że tak młody człowiek ma przed sobą trudną przyszłość z racji ryzyka odrzucenia narządu i ograniczenia zdolności do wykonywania wielu zawodów. Inny nasz pacjent, mężczyzna, który odkupił grzyby za 5 zł od sąsiada, zmarł w ciągu dwóch dni, nie było nawet czasu na próbę organizacji przeszczepu wątroby.

Jakie grzyby są, poza muchomorem sromotnikowym, najbardziej niebezpieczne?
Wszystkie grzyby, które podobnie jak muchomor sromotnikowy zawierają amatoksyny, to najgroźniejsi „kilerzy z polskich lasów”. To m.in. muchomor jadowity i wiosenny, hełmówka czy czubajeczka cuchnąca. Grzybiarze mylą muchomory z pieczarkami polnymi, gąskami i gołąbkami, a czubajeczkę z czubajką kanią. Problem w tym, że muchomora nie da się rozpoznać po smaku, nie jest ani gorzki, ani nie powoduje drętwienia języka czy innych sygnałów ostrzegawczych. Podobno jest wyjątkowo smaczny, a jego śmiertelnie niebezpieczne toksyny odporne są na wszelkie metody obróbki termicznej, tj. gotowanie czy smażenie.

Co należy zrobić, jeżeli podejrzewamy, że mogliśmy spożyć trującego grzyba?
Jeśli boimy się, że zjedliśmy trującego grzyba, to należy zgłosić się do najbliższego szpitala, zabierając ze sobą nieprzetworzone grzyby, co może ułatwić ich identyfikację. W przypadku danych z wywiadu i cech obrazu klinicznego przypominającego zatrucie grzybami zawierającymi amanitynę w ciągu pierwszej doby od spożycia możliwe jest wykonanie jej oznaczenia w moczu. Badanie to wykonywane jest w laboratorium znajdującym się w naszym szpitalu. Jest to najbardziej wiarygodna metoda diagnostyczna w zatruciu grzybami zawierającymi amatoksyny. Generalnie najlepiej jest nie zbierać grzybów blaszkowych, a jeśli ma się najmniejsze wątpliwości, to grzyby wyrzucić i pójść do restauracji, gdzie nie ma szans na zatrucie, przynajmniej nie z powodu pomyłki.

Czy poza grzybami odnotowujecie inne przypadki zatruć, nazwijmy je ogólnie „spożywczymi”?
My, jako toksykolodzy kliniczni, nie zajmujemy się rutynowo zatruciami pokarmowymi, spowodowanymi przez drobnoustroje, ale niekiedy odpowiadamy na pytania dotyczące ryzyka skażenia chemicznego produktów spożywczych czy wpływu na zdrowie zawartych w nich środków konserwujących. Osobiście miałam do czynienia z przypadkiem skombrotoksizmu (zatruciem nieświeżymi rybami, najczęściej makrelowatymi – przyp. red.), gdy do naszego szpitala trafiły dwie osoby stołujące się w restauracji rybnej. U obu wystąpiły identyczne objawy skórne (pokrzywka i silne swędzenie) po spożyciu tej samej ryby. Początkowo przypominały one objawy odczynu alergicznego, ale byłby to niesamowity zbieg okoliczności, gdyby wystąpiły one jednocześnie u dwóch niespokrewnionych ze sobą osób. Dlatego zaproponowałam podanie leku przeciwhistaminowego, przypuszczając, że mogło dojść do zatrucia histaminą. Po podaniu leku nastąpiła niemal natychmiastowa poprawa, co potwierdziło nasze przypuszczenia. Skombrotoksizm jest zjawiskiem dość rozpowszechnionym, choć w Polsce stosunkowo rzadko rozpoznawanym.

Czy często zdarzają się państwu zatrucia małych dzieci?
Choć sami nie leczymy małych dzieci, to codziennie konsultujemy wiele przypadków zatruć, zwłaszcza dzieci małych – te 2-3-letnie maluchy (częściej chłopcy) to eksploratorzy, poznający świat przez wkładanie do buzi najciekawszych, ich zdaniem, obiektów. Wiele z nich to leki i suplementy diety, obecne w niemal każdym domu, środki czystości, różnorodne substancje chemiczne, tj. trutki na szczury, kleje, wkładki do WC, kapsułki od prania, pestycydy itd. Dziecięca fantazja nie ma granic i funduje nam najdziwniejsze zagadki toksykologiczne. To dzięki dzieciom odkryłam śmiertelne zagrożenie po połknięciu baterii czy papierosa, a także wielokrotnie musiałam sprawdzać skład wielu produktów. Pamiętajmy, że oprócz substancji chemicznych dla małych dzieci niebezpieczne są też rośliny, np. skrzydłokwiat czy konwalia. My jako dorośli nie widzimy w nich zagrożenia, bo nie przychodzi nam do głowy ugryźć łodygi czy połknąć owocu. W każdym razie zdarza się to rzadziej niż dzieciom. Mężczyzna, który zgłosił się do naszego oddziału z bolesnym obrzękiem warg i języka po przegryzieniu łodygi Diffenbachii, powiedział, że zrobił to „z ciekawości”. Zdarza się, że to właśnie dorośli stwarzają zagrożenie dla swoich dzieci, zwłaszcza w przypadku noworodków i niemowląt, którym przez omyłkę podają niewłaściwy preparat lub źle obliczają dawkę leku. Dzwoniący do nas rodzic lub pediatra potrzebuje szybkiej i wiarygodnej informacji, czy po kontakcie z potencjalną trucizną życie dziecka jest zagrożone.

Musi to być bardzo stresujący moment…
Tak, świadomość odpowiedzialności za poradę jest w takiej sytuacji ogromna i wielu lekarzy uważa ten element dyżuru toksykologicznego za najtrudniejszy. Konsultacje telefoniczne, tzw. informacja toksykologiczna, to integralny składnik pracy dyżurnego toksykologa, udzielamy ich przez 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Dotyczą nie tylko dzieci, ale i dorosłych, leczonych w innych szpitalach w różnych częściach kraju. Najczęściej dzwonią osoby z Wielkopolski i sąsiednich województw, ale udzielamy porady każdemu, nawet z Białegostoku czy Radomia.

Czy w tym zawodzie łatwo jest o wypalenie?
Praca toksykologa klinicznego to trudny kawałek chleba, ale niezwykle interesująca działka medycyny. Osoby lubiące emocje i niestandardowe przypadki na nocnych dyżurach na pewno się u nas nie wynudzą. Trzeba dawkować pracę i nie brać więcej niż 8-10 dyżurów w miesiącu. Warto mieć jakieś odświeżające hobby: niektórzy z nas pasjonują się samolotami, inni samochodami, jeden z lekarzy okresowo występuje jako model w pokazach, a ja… odkryłam ostatnio maszynę do szycia.

Dr n. med. Dorota Klimaszyk jest specjalistą medycyny pracy i toksykologii klinicznej, pracuje na stanowisku zastępcy kierownika Oddziału Toksykologii w Poznaniu. Ukończyła studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu. Lubi czekoladę.